Z pamiętnika wyznawcy Zen

Przełożone na polski dawno temu z myślą o pewnym Piśmie, które mimo szumnych zapowiedzi nie powstało do tej pory. A opowiadanko niczego sobie, więc chyba byłoby szkoda, żeby się zmarnowało, zatem, s’il vous plait:

Milosav Slavko Pešić

                            

Z pamiętnika wyznawcy Zen

Żyłem w prostocie, zadowolony ze swej egzystencji, uprawiając zen.

Gdy jestem głodny, jem, gdy poczuję pragnienie, gaszę je gdy tylko mam wodę w zasięgu ręki, podnieca mnie obecność kobiety – biorę ją o ile tylko istnieje między nami emocjonalny niepokój.

Ignoranci utożsamiają zen z filozofią cyników.

Nie sprzeciwiam się.

Zatraciłem jedynie poczucie czasu i wydarzeń, co jest tak naprawdę kunsztem wyzwolonego ducha. Jestem pewien, że kiedyś, gdy mnie już nie będzie, ten właśnie duch wyjdzie mi na spotkanie.

Medytowałem aż stałem się czysty i bystry jak górski potok.

Moja ogolona głowa odpychała i irytowała długowłosych hipisów, którzy mnożyli się jak ameby.

Nie sprzeciwiałem się.

Wolność jest dana każdemu, kto ją zdobył.

Byłem bardziej kobiecy niż oni, którzy głosili miłość i nosili długie włosy, jednak milczałem na ten temat oddając się kontemplacji.

Zresztą, istnieją rzeczy i wydarzenia, które zyskują znaczenie dopiero wówczas, gdy się o nich milczy. Moje wspomnienia są właśnie takie: im mniej o nich mówię, tym bardziej są interesujące, tym więcej osób pragnie do nich dotrzeć.

Oczywiście na próżno.

Dlatego właśnie sam striptiz podnieca bardziej niż naga kobieta: przyjemność polega na oczekiwaniu.

Głowa nie boli tak bardzo od kiepskiego wina jak od słabości człowieka, który nie potrafi zapanować nad własnymi pragnieniami.

Zaczynało się tak jakoś niewinnie, komuny dzieci-kwiatów, gdzie kilka apetycznych dziewczątek w niedbale porozpinanych bluzeczkach i bawełnianych koszulkach, nie pojmując jak bardzo są pociągające, zatęskniło, by zobaczyć kawałek świata i posmakować zakazanego owocu jeszcze niedojrzałego we wspólnocie.

Moja obnażona czaszka stanowiła niezawodny znakiem, iż nie należymy do tych samych światów i stanowiła rekomendację ważniejszą niż wszelkie inne. Któż oparłby się wyzwaniu w swoich najlepszych latach? Na szczęście hipisi nie są otwarcie agresywni, toteż nie dochodziło do starć podczas wymianie poglądów i przekonań.

Kończyło się tym, że byli dumni, iż podobają mi się ich dziewczyny.

Dziewczynom w chwilach słabości zdradzałem, że byłem hipisem zanim ich rodzice w ogóle się poznali. Mówiłem prawdę.

Tak uspokajały wyrzuty sumienia z powodu zdrady ideałów ruchu i oddawały się płomieniom pożądania.

Można to wyjaśnić faktem, że zawsze jesteśmy w opozycji do świata.

Podczas gdy ruch hipisowski zagęszczał się w świecie, u nas zaledwie kiełkował, był zaledwie poczwarką, która przebijała kokon, niezdecydowaną czy ma się przepoczwarzyć czy umrzeć.

Zresztą spontaniczna miłość z hipiskami była przecież częścią tego ruchu, albo może tak mi się tylko wydaje.

Już nawet miałem okazję pokazać, że jestem gotów przybyć, uciec i zaistnieć w miejscu straszliwym, najpierw w czerwcu ’68 w miejscu dawno nieistniejącego dworca na Nowym Belgradzie, potem w sierpniu tego samego roku, gdy zmobilizowany pospiesznie błąkałem się w pobliżu granicy czyhając na mniszki i batiuszków.

Najbardziej ze wszystkiego pamiętam uderzenia z liścia w ciemię.

I własnoręczną miłość – z własnych doświadczeń.

Wypościliśmy się, straszliwie się wypościliśmy, myśleliśmy sobie, że to tylko chude lata przełomowe.

Okazało się, że dla nas każdy rok był przełomowy i coraz bardziej chudy.

W lipcu z wystającymi żebrami szukaliśmy lepszego wyżywienia, lepszych warunków pracy i lepszego standardu, a tylko porachowano nam kości, poczęstowano siniakami i założono teczki w kartotekach. W sierpniu zostaliśmy zmobilizowani na łeb, na szyję, z podkulonymi ogonami szliśmy pokornie by zakonserwowanymi karabinami bronić tego, o co walczyliśmy, lecz tego nie dostawaliśmy.

Myśleliśmy, że wszystko nam się należy, a nie należeliśmy nawet sami do siebie.

Więcej było tłuszczu na karabinach niż w nieregularnych posiłkach z przeterminowanych konserw wojskowych, póki jednego dnia, zupełnie niespodziewanie dla wojska, choć było to zapowiedziane, nie przybył do nas jakiś utuczony generał. Pospiesznie zorganizowano prysznic, pod którym – żartując sobie, że będziemy szli z generałem do łóżka pod czujnym okiem nadzorującego podoficera – zdzieraliśmy kolejne warstwy soli i poszarpanej skóry. Martwa epiderma martwego wojska.

Spróbowałem za jednym zamachem, skoro już była ciepła woda, umyć również manierkę, ale ktoś mrugnął do podoficera, który pilnował żeby nie marnowano mydła i ten wściekł się jak osa.

To niewiarygodne ilu przydupasów się tutaj kręci, nieprzyjemnych, zdradzieckich postaci.

Gdy pierwszy oficer, starszy żołnierz, przyłapał mnie na wykorzystywaniu ciepłej wody wbrew Regulaminowi Służby, przeprosiłem spieniony od mydła jak wściekły pies.

W owym czasie ugotowano solidnie omaszczony obiad, który batalion po wielu dniach postu wypuści z kompanii bez jednego ziarna prochu.

Wojsko łapczywie i naiwnie nacierało na tłuszcz łyżkami podczas gdy ja spokojnie i w cieniu, siekałem świeżego bałkażana i nie obranego ogórka, trująco ostrą papryczkę, cebulę i bazylię do hełmu, bo śmierdział mniej niż manierka i kształtem przypominał misę do sałaty. Przydałoby się trochę oleju, choćby silnikowego, żeby przyprawić sałatkę, ale go nie miałem.

Generał przyjął raport i wyjechał dumny z siebie, przekonany, że spłacił dług wobec ojczyzny, zasłużył na awans i miejsce w alei zasłużonych, zarobił na wypłatę i uzasadnił swoje pobory, podczas gdy żołnierze rozkoszowali się obiadem, aby już wkrótce, ze spuszczonymi gaciami, rozbiec się po kartoflisku.

Nie ma na świecie w żadnej sławnej armii żołnierza, który byłby w stanie dłużej niz osiem minut równocześnie kucać i stać, podtrzymywać gacie i karabin.

Bardziej groźnego ani skutecznego wroga niż własna głupota nie potrzebujemy.

Kartoflisko nigdy nie było solidniej nawożone.

Po pechowych trzynastu latach historia zatoczyła koło by powtórzyć się w nieco inny sposób.

W Polsce pod koniec ’81 solidnie się zagotowało.

Czerwony wiatr wiał jeszcze z tej samej strony. Nie potrzebowaliśmy Manifestu by zrozumieć, że dosięga nas panika.

Punkt zapalny znajdował się bardzo blisko i nikt z drzemiących pisarzy, o których potykaliśmy się w sekretariatach Stowarzyszenia Literatów Serbii nie miał złamanego grosza żeby odpowiedzieć na zaproszenie polskiego Związku i pojechać na kilka dni z wizytą.

Życie jest pisarzom miłe zupełnie jak drogie wspomnienie, z którym trudno się rozstać.

Dobrze jest mieć wróbla w garści.

Chcieliby zjeść ciastko i mieć ciastko.

Puste gadanie.

Mowa-trawa jak przy knajpianym stoliku.

Ja na to, zdaje się, patrzyłem inaczej.

Na zaproszenie telefoniczne do Polski odpowiedziałem twierdząco.

W samolocie spokojnie czytałem „Oko“.

Sam nie wiedziałem, na co się piszę.

Nie byłem wtedy zbyt ciekawski. Liczyło się bym wyszedł na trochę z mieszkania, odetchnął innym powietrzem.

Zwiedzaliśmy Kraków gdy natrafiłem w „Oku“ na zapiski z podróży chorwackiej pisarki Soni Manojlowić, która dopiero co wróciła z podobnej podróży: przeczytałem, że aby wjechać do Polski trzeba przygotować sto dolarów na każdy dzień pobytu.

Znowu ktoś w samym środku postu gotował tłusty obiad, a ja bez hełmu.

Ślicznotka o uroczym uśmiechu, cała otulona w naturalne futro jak z elitarnego europejskiego żurnala, zachwiała moimi skromnymi wyobrażeniami o Polsce.

Znając naszą rzeczywistość, myślałem, że cały świat jest biedny.

Mała, która przeprosiła za spóźnienie i zaoferowała, że uwolni mnie od obowiązku wymiany marek na złotówki, miała arystokratyczną twarz, postawę i maniery.

Życie pełne jest niespodzianek.

Dziewczątko nosiło imię Barbara, niedawno obroniło magisterium ze slawistyki, świetnie mówiło po serbsku, przeważnie przyjmowało delegacje przemysłowe i nie narzekało na brak pracy. Prowadziła ze mną pogawędkę wioząc mnie do hotelu swoim samochodem. Z uśmiechem mówiła, że miałem szczęście, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich rzadko ją angażuje, gdyż jest bardzo zajęta. Lubi serbskich pisarzy, ale nie ma dla nich czasu.

Nikt nie ma czasu dla spóźnionych serbskich pisarzy.

–         Serbowie – dodała. – Wszystko odwrócili naopak. Przyjeżdżają do Polski głównie zimą, gdy dni są krótkie, a noce zimne i długie, i nie wystawiają nosa z hotelu albo z kawiarni, a tylko nieliczni wybierają to, co najlepsze: saunę.

–         Miałem szczęście – zgodziłem się. – I zawsze wybieram to, co najlepsze – dodałem.

Uśmiechnęła się:

–         Ja również.

Nie wiem, co chciała przez to powiedzieć. Wiem, że zacząłem płonąć.

W Stowarzyszeniu przygotowano program fakultatywny: balet „Fantazje“ Ericha Waltera do muzyki Czajkowskiego, „Operta za trzy grosze“ Bertolda Brechta z piosenkami Broniewskiego i w Krakowie zwiedzanie Wawelu oraz nieunikniony „Godot“. Jeśli chciałbym się spotkać z jakimiś pisarzami, to wystartczy że powiem, aby umówiła mnie na spotkanie.

Czy mam jakieś szczególne życzenia?

O tak, z przyjemnością przeleciałbym tłumaczkę. Nie z powodu urban legend o Polkach lecz ze znacznie prostszego powodu: strasznie mi się podobała.

To nie najlepszy czas na wizytę w Polsce – świergotała. – Czasy są niepewne, na horyzoncie szykują się wielkie zmiany, mówi się nawet o możliwości zamachu stanu. Jeśli stanie się to, co najgorsze, ukryje mnie u babki na wsi dopóki burza nie minie. A zbliża się coraz bardziej, wie o tym dobrze, gdyż jej ojciec jest generałem.

Czy ukryjemy się razem u babuni w lasku?

Nie martw się ślicznotko, ja nigdy niczego się nie boję.

Barbara używała przyjemnych perfum. I powiedziałbym, że kosmicznie drogich.

Nie bardzo wiedziałem, jaką burzę mogła mieć na myśli i nie bardzo mnie to obchodziło. Wpadłem jak śliwka w kompot, dlaczego miałbym się jeszcze czymś martwić.

Co ma być to będzie.

Otwarcie i natarczywie spijałem wzrokiem twarz Barbary od czasu do czasu wpatrując się w jej eleganckie futro. Moje futerko, które kupiłem specjalnie na tę podróż z przekonaniem, że zachwycę nim Polaków, wyglądało nędznie obok przepysznego, majestatatycznego okrycia Barbary.

Zbyt mało wiedziałem o Polsce by przyjechać właściwie przygotowany.

Szybko zrozumiałem, że na Polakach zupełnie inne rzeczy zrobiły wrażenie. Pozytywne: skórzane trzewiki o podniesionych noskach (za które dałem połowę honorarium za ostatnio opublikowaną książkę), które nawet Serbów nie pozostawiają obojętnymi; negatywne: skromny bagaż.

A zatem serbski pisarz nie przywiózł ze sobą żadnych prezentów.

Zbyt wiele niespodzianek na tak krótki czas.

Po drodze doradzała mi, że najlepiej gdybym stołował się w hotelu, ale jeśli nie mam zbyt wiele pieniędzy zostaje mi Klub Literatów. Obiad serwują od dwunastej do drugiej.

Jeśli zdecyduję się na jedzenie w Klubie, ze względów praktycznych lepiej żebym na posiłek przychodził w południe, gdy wybór potraw jest największy i gdy jest pewność, że wszystko będzie dostępne. Wiele restauracji w mieście jest zamkniętych bo nie mają ani jedzenia ani picia, zatem w Klubie Literatów obok pisarzy stołuje się cała artystyczna Warszawa.

Boże – pomyślałem. – Czy aby niezbyt pochopnie dałem się wpuścić w maliny…?

Związek wybrał mi dobry hotel ze wspaniałym barem pełnym boskich piękności, z których oczu dało się wyczytać zaproszenie na seks.

Prawdopodobnie ubierają się w jakimś europejskim centrum mody – pomyślałem.

Naprawdę zwracają uwagę na ubiór, każdy szczegół. Patrzyłem na nie zachwycony, z rozkoszą, krytycznie, zupełnie jakbym je kupował.

Powietrze eksplodowało od takiej ilości młodego, wspaniałego, urzekającego kobiecego mięsa.

Od czasu do czasu pojawiał się jakiś samiec.

Tutaj to sobie użyję – cieszyłem się.

Ależ będę miał piękny wyjazd studencki do Polski.

Wpadła mi w oko wyjątkowo pięknie zbudowana czarnulka. Jak alabaster.

Afrodyta. Bez dwóch zdań, boginii.

W ramionach damy, niczym cerber siedział w pełnej formie, wypielęgnowany ze znawstwem, wielki sznaucer. Prawdopodobnie jest czempionem swojej rasy w Polsce i nad całym Bałtykiem a w hotelowym barze siedzi sobie tak tylko, z nudów.

Zdaje się, że tutaj obowiązują zupełnie inne reguły gry.

Strach znika, stare zwyczaje nie mają wstępu.

Byłoby dobrze gdybym tego wieczoru nie nadział się na Barbarę i wymyślił taktykę zbliżenia się do tej czarnulki; Barbara musi uzbroić się w cierpliwość, w niczym jej to nie zaszkodzi.

–         Nie da się za mniej niż pięćset dolarów – oznajmiła mi dyskretnie Barbara.

–         Słucham?

–         Dama z pieskiem kosztuje co najmniej pięćset dolarów – pouczyła mnie Barbara.

–         Prostytutka?!

–         Tutaj się zbierają.

–         Jesteś pewna, że jest taka droga? – nie rezygnowałem.

–         Jeśli masz pieniądze, spróbuj zbić cenę.

–         To co ona ma ją ze złota?

–         Nie bądź niesmaczny!

–         Jestem tylko niedoświadczony. Uczę się.

Hm, teraz ich broni. Głodnemu chleb na myśli.

–         Przyjmują marki?

–         Myślę, że przyjmują, ale bardziej sobie cenią dolary.

–         A złotówki, przyjmują też złotówki?

Zależało mi, żeby obniżyć cenę i uwolnić się od nadmiaru materii.

–         Złotówki przyjmują ulicznice. Te są ekskluzywne.

I rzeczywiście są prima sort. Ale też i ostre.

Lepiej  żebym jednak oporządził najpierw swoje podwórko bo od czarnulki mógłbym dostać czkawki.

Wypiliśmy z Barbarą po dwie whiskey za spotkanie, potem zjedliśmy cesarską kolację: zająca w wiśniach i piliśmy wyśmienite, stare, francuskie wina.

–         Owszem – powiedziała Barbara. – restauracje nie mają pieniędzy, ale to jest jednak hotel, w którym rezydują wyłącznie obcokrajowcy. Bez względu na sytuację ogólną tutaj musi być wszystkiego pełno, a dziczyzny jeszcze nie brakuje.

W miarę upływu czasu i wina Barbara coraz bardziej mi się podobała.

Wino jak się okazało, było jedynie w postaci próbek. Po jednej butelce, rzadziej dwie.

Nieważne. Spróbowaliśmy kilka rodzajów.

Gdy Barbara zrzuciła ciężkie futro i ukazała smukłe ciało Gracji niemalże straciłem przytomność z wrażenia. Dyskretna muzyka wywoływała niesamowitą atmosferę, ale bez tytoniu zadowolenie nie jest całkowite. Zapaliłem fajkę. Aromatyczny dym tytoniowy zalał restaurację. Zauważyłem, że niektórzy z gości próbowali określić, skąd dolatuje kwiatowy zapach.

Lewitowałem.

–         Och, jak wspaniale pachnie – powiedziała Barbara.

Podałem jej fajkę.

–         Chcesz dymka? To czarna ambrozja.

–         Mmmmmm! Jest fantastyczna.

–         W pokoju mam rezerwowe opakowanie tytoniu i kolekcję fajek. Jeśli chcesz, możesz wybrać jedną dla siebie.

–         Próbujesz mnie zwabić do pokoju?

–         Powiedzmy, że próbuję.

–         Powiedzmy, że się zgadzam.

Wyznawca zen też ma swoje ziemskie słabości.

Kolacja nawet mi smakowała, wino co prawda mieszane, ale jednak z tych najlepszych, zadziałało, podróż zmęczyła, więc rozpocząłem grę z Barbarą. Jutro prawdopodobnie zacznę coś konkretnego, ale tego wieczoru jestem zbyt zmęczony jak na wyzwania, które postawiłaby przede mną ta wyjątkowo piękna Polka, która dotychczas, jak byłem o tym przekonany, miała tylko najlepszych.

Kelnerowi, niezwykle grzecznemu i uczynnemu, dałem sowity napiwek i poprosiłem by należność dopisał do rachunku, po czym odpłynąłem z Barbarą.

Pozostał po nas przyjemny zapach tytoniu i perfum.

Ślad zadowolenia.

Dałem jej aluminiowe pudełko czarnej ambrozji i pozwoliłem wybrać fajkę z kolekcji. Po krótkim zastanowieniu wybrała ekstra solidną, nieco masywną, ale bardzo elegancką fajkę z różanego drewna z poziomymi pierścieniami, która idealnie współgrała z surowym stylem Barbary.

Zapaliliśmy.

Z fajką w zębach rozglądała się i kręciła po pokoju chichocząc jak dziecko.

–         Będzie mi ciebie przypominać – wyszeptała.

Patrzyłem na nią z coraz większym pożądaniem: naprawdę miała ciało bogini z reprodukcji obrazów w lekturach obowiązkowych dla studentów historii sztuki.

Trudno jest zachować przytomność w obecności takiej kobiety.

–         Hej! – nagle Barbara odłożyła fajkę. – Nie mam nic przeciwko temu by wziąć prysznic. Cały dzień jestem na nogach i w pośpiechu. Ciało potrzebuje pielęgnacji i ciepłej wody.

Nie mam nic przeciwko czystym, pachnącym kobietom. Położyłem się w ubraniu by się nieco odprężyć.

Dopiero gdy się położyłem poczułem całe zmęczenie.

Miękkie i wygodne łóżko niespostrzeżenie zabrało mnie w sen.

Zmęczyła mnie niespodziewana podróż, zmiana środowiska, zmiana klimatu, mnóstwo nowych sensacji, nowe twarze.

Nie wiem jak długo pluskała się Barbara ani jak długo spałem.

Prawdopodobnie sen był krótki a powrót na jawę nagły i chaotyczny. Na początku nie wiedziałem gdzie jestem ani co się dzieje. Ledwie niewyraźnie rozpoznałem Barbarę. Zawinięta w ręcznik frotte w pastelowych kolorach czule i wprawnie przymilała się do Mefista.

Tak, zbudziła mnie zabawa Barbary Mefistem, pocałunki i czuły dotyk, który otoczył go ze wszystkich stron.

– Gdy jestem głodna, jem; gdy dokuczy mi pragnienie, gaszę je, jeśli podnieci mnie mężczyzna, biorę go – powiedziała Barbara spokojnie z przymilnym uśmiechem.

Nie przeszkadzało mi to, byłem tylko nieco zdziwiony.

Po prostu nie przywykłem do takich relacji między płciami, podobnie jak nigdy dotychczas nie widziałem staranniej ogolonej dziewczęcej głowy. Barbara była prawdziwą pięknością, piękniejszą niż inne. Miała nie tylko ciało bogini, lecz również czaszkę kosmicznie idealną, doskonalszą niż diamentowa kula.

– Mała, miłości nie uprawia się znienacka – ledwie zdołałem odsunąć ją na tyle by ją pocałować.

Chciałem ją wynagrodzić za inicjatywę, za to, że zrobiła pierwszy krok byśmy nie tracili czasu na próżno. I tak byśmy się połączyli; po co to odkładać?

Położyła się obok mnie i rozchyliła misternie wyrzeźbione usta.

Słodycz tego pocałunku czuję na ustach do dzisiaj.

Jeśli tak samo całuje brunetka z baru pięćset dolarów to drobne pieniądze.

Zmęczenie nagle zniknęło.

Całowaliśmy się długo i namiętnie, uczyliśmy się wzajemnie, bo miłość to sztuka, której należy się uczyć dożywotnio. Godzinami uprawialiśmy miłość zmieniając pozycję, które jogini powiązaliby w asany.

Dominowałem i pozwalałem jej dominować.

Kochaliśmy się, naprawdę się kochaliśmy, rozkoszowaliśmy się sobą wzajemnie.

Niektórym i dziesięć żyć nie starczyłoby by nauczyć się całować, pieścić i oddawać tak jak czyniła to niedościgła Barbara.

– Nieś mnie, kochany, nieś. Proszę cię, nieś mnie.

Nie zrozumiałem jej od razu.

– Dokąd, słońce?

– Nieś mnie po pokoju, proszę cię, nieś mnie, dokąd chcesz.

Objęła mnie za szyję, oplotła nogami, podczas gdy ja przytrzymywałem jej pośladki i kołysałem.

– Och! – wzdychała i jęczała podniecona. – Zupełnie jakbym była pośród fal. Och, och, odpływam!

Zaniosłem ją na niespokojnym maszcie do okna i wyrównanym rytmem przedzierałem się spoglądając na Warszawę. Grudniowy pejzaż nie oferował nic nowego, a bałem się, że Barbara się przeziębi.

Dobry jest stół, a i kaloryfer jest dość wygodny (szczególnie jeśli go przykryć kocem), okno może się przydać, fotel podobnie jak zwykłe krzesło są całkiem znośne, na podłodze może być twardo, czasami też nie dość czysto, miłość w wodzie jest przyjemna, jednak wygoda łóżka jest nie do przecenienia skoro już nie mają w hotelu fotela tantrycznego. Zaniosłem laleczkę do łóżka, położyłem na krawędzi, aby łatwiej jej było trzymać podniesione nogi i gdy zamierzałem zanieść raz jeszcze na fotel, poczułem jak nasienie wytrysnęło nagle wartkim strumieniem. Zbyt wcześnie.

Chwyciłem oburącz twarde biodra Barbary usiłując wykonać niemożliwy manewr: wejść cały w to niesamowite ciało i pozostać tam już na zawsze. Jeszcze przez kilka chwil miałem świadomość swoich mocno zaciśniętych zębów i dzikich, urywanych krzyków Barbary.

Gdy się nieco uspokoiliśmy, rozmawialiśmy z zadowoleniem przez godzinkę, może dwie.

Od czasu do czasu dotykaliśmy się delikatnie, pieściliśmy i szukali, znowu całowaliśmy, braliśmy się wzajemnie. Gdy Barbara mnie zapragnęła, po prostu dosiadała z łatwością, tak jak się wypija szklankę wody.

Elegancko, z gracją, lekko.

Zen głosi naturalność, zen to nasze życie.

Najpierw myślałem, że ogoliła głowę, gdy spałem, aby mnie naśladować.

– O nie. Po raz pierwszy ogoliłam głowę z przekory w ’68. Potem zainteresowałam się filozofią zen i stwierdziłam, że mi odpowiada.

– A czy ja ci odpowiadam?

– O tak, i to bardzo.

Jeszcze przez jakiś czas pieściliśmy się pod prysznicem, oddawaliśmy rozkoszy i zasnęliśmy zmęczeni i zadowoleni.

Przed świtem postanowiliśmy odpocząć.

Obudziłem się wcześnie. Powieki mnie szczypały. Wstałem, wziąłem prysznic i na paluszkach wyszedłem na miasto.

Warszawa w środku zimy jest chyba podobna do wszystkich innych miast bloku wschodniego.

Miasto to nie dałoby się znieść gdybym nie spotykał nieustannie ludzi z misternie ułożonymi bukietami kwiatów albo nie widział kwiatów w doniczkach. W całym mieście o tak wczesnej porze otwarte były jedynie kwiaciarnie.

Z kwiatami chodzili zarówno mężczyźni jak i kobiety.

Niespodziewanie spotkałem kelnera, który obsługiwał nas przy kolacji.

Poprosiłem o wyjaśnienie.

– Proszę pana – rzekł. – W Polsce popularne jest imię Barbara i właśnie dzisiaj wszystkie Barbary obchodzą imieniny. Polscy mężczyźni nie mogą o tym zapomnieć. Nie świętujemy urodzin, ale imieniny są dla nas dniem wyjątkowym. Widzi pan, ja również pracowałem do późna w nocy, a jednak wstałem o świcie żeby kupić kwiaty dla żony i córki. Mam w domu dwie Barbary.

Obszedłem około dziesięciu kwiaciarni. W końcu znalazłem coś odpowiedniego dla Barbary.

Jak Boga kocham, zapłaciłem słono. Gdy zacząłem przeliczać pieniądze, miałem wrażenie, że ktoś stojący za mną w kolejce stracił przytomność. Cena była kosmiczna.

Sprzedawczyni, wysoka i szczupła dziewczyna o żywych oczach, pomimo ogromnej kolejki dość zdyscyplinowanych kupujących, odprowadziła mnie aż do drzwi i omal się nie rozpłakała. Przez całe swoje monotonne życie będzie opowiadała o tym jak sprzedała jakiemuś stukniętemu cudzoziemcowi drogocenny eukaliptus bonsai.

Zastałem Barbarę niezwykle zaniepokojoną na recepcji.

Ulżyło jej, gdy mnie zobaczyła, jednak to nie powstrzymało obstrzału.

– Gdzieś ty się podziewał na Boga? Śmiertelnie się przestraszyłam.

– Panienko, należy uczcić dzień imienin.

Recepcjonista nienachalnie śledził rozwój sytuacji.

Barbara była tak roztrzęsiona z powodu mojego zniknięcia, że zrozumiała od razu, że bonsai przeznaczone jest dla niej jako rekompensata.

Otworzyła szeroko oczy:

– Ty jesteś nienormalny! Czy ty wiesz ile to drzewo kosztuje?

– Zapomniałem – odparłem. – Całkowicie zapomniałem. Nie wiem zbyt wiele o Polsce, a jeszcze mniej o świętowaniu imienin, za to świetnie wiem, że cesarz Akihito odziedziczył ponad czterystuletni cis bonsai po cesarzu Hirohito, a skoro dwóch cesarzy posiadało jedno drzewko, to i Barbara powinna mieć swoje. Cesarzowie mają cis, Barbara ma eukaliptus! Myślę, że to sprawiedliwe.

– Barbara powinna mieć swojego mężczyznę. Idziemy do pokoju.

Wszystko mija, jak powiada japoński wiersz, tylko ja po tylu latach wciąż myślę o Barbarze, a i ona, jak donoszą nieliczni podróżni, tęskni za mną. Czy nasze wspomnienia będą trwały tak długo jak eukaliptus bonsai?

Czy filozofia zen uwolni nas od tęsknoty?

przełożyła: Agnieszka Żuchowska-Arendt

Obrazek

About agnieszkazuchowskaarendt

tłumaczka literatury serbskiej, chorwackiej, bośniackiej (ponad 20 opublikowanych tytułów) autorka opowiadań ("Znikomat", 2009) sporadycznie wierszy ("Biała masa tabletek", 2005), pisarz do wynajęcia (ponad 15 powieści napisanych anonimowo lub pod pseudonimem)
This entry was posted in Filozofia, Uncategorized and tagged , , , , . Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Fill in your details below or click an icon to log in:

WordPress.com Logo

You are commenting using your WordPress.com account. Log Out /  Change )

Twitter picture

You are commenting using your Twitter account. Log Out /  Change )

Facebook photo

You are commenting using your Facebook account. Log Out /  Change )

Connecting to %s