Jestem tutaj…
Gdy wejdziesz do mego domu
a mnie nie ma, jestem.
Na ścianie, na podłodze,
w słoiku dżemu, koszu
na śmieci…
Czyham na ciebie jeśliś człowiekiem.
Jeśliś jest, zapukaj w ścianę,
tupnij nogą,
rozbij słoik…
Odezwę się.
Jeśli nie, na nic
ci to wszystko.
Jestem tutaj.
Prawy brzeg rzeki
Przyjaciele, przypadkowi
podróżni, łowcy
motyli, zbieracze
leczniczych ziół,
zabłąkani zakochani
…i wszyscy pozostali:
nie idźcie prawym
brzegiem mojej rzeki!
Po tej stronie
śmierć głodna życia
namiętnie, niewymownie
namiętnie tańczy swój taniec.
Nie napotkacie ludzi,
kopią groby
swoje, po kilkoro na
łąkach, w lasach,
polach, nie są kwita
gdy taniec się kończy.
Oni kulawi i bezsilni
wysuszają studnie, woda
nie będzie im potrzebna,
tylko ziemskie głębiny.
Jeśli mnie szukacie
o słońcu mnie nie ma,
odprowadzam pokonanych
i zamykam
domy zamilkłych.
Wezwijcie mnie o zmroku
z lewego brzegu rzeki
gdzie życie wre
z płaczem dziecka,
trzepotem ptasich skrzydeł
i szczekaniem spasionych psów.
Zawołajcie mnie, przejdę
by na udeptanej polanie
nogami dotknąć życia
Droga do Arilje
Zbierał się dziadek
chyba wieki całe
by spełnić życiowe marzenie.
Tylko jedno (każdy jedno
ma tylko, reszta to
farsa umysłu).
Kupić woły o
największych rogach w wiosce.
I wyjechać. Według niego na koniec świata
On, kalesony, dwie strugane miski,
proja, drewniana łyżka i
ostatnie pół
paska słoniny.
Trzy dni marszu do Arilje,
cztery z powrotem z jeszcze dwoma
członkami rodziny.
W domu cisza
ciężka jak susza.
Siódmego dnia z wieczora
zadzwoniła miednica,
organy naszego domu.
Przybył matador
z ariljskiego jarmarku.
Obdarzył nas uśmiechem
jakiego świat nie widział.
Mrok już, wciągnęły ciężkie
nogi nowe dzieci
do naszej świątyni.
Lśnią srebrne ozdoby
na ich czołach.
Lśnimy też
udając się na spoczynek
lżejsi o brzemię
siedmiu ciężkich dni.
O północy, a we wsi
to wtedy zawsze przychodzi śmierć,
albo źle liczymy,
domownicy dopiero usnęli
rozległ się brzęk!
Zderzyły się rogi
przybyłych piękności.
Czuwamy do świtu przed
biedną stajnią.
O poranku dziadek je zarżnął.
Nie bolało to wołów.
To nas bolała ziejąca rana
niespełnionych pragnień
Ljuba Stefanović ur. 1949. w mieście Aranđelovac (Serbia). Studiował na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu w Belgradzie, przez wiele lat pracował jako redaktor i karykaturzysta, karykatury publikował też w prasie, za co otrzymywał liczne nagrody i znalazł sobie miejsce w muzeach karykatury światowej we Włoszech i w Bułgarii. Pisał również wiersze, ale dopiero przed dwoma laty zaczął je publikować w czasopismach, a w zeszłym roku opublikował tomik pt. „Ostatni płacz wołów” (Poslednji plač volova), z własną oprawą graficzną. Obecnie pracuje na budowie.