1
Późnym wieczorem, gdy powietrze pociemniało i nabrało
koloru dojrzałych jagód, w polu rozbłysnął pierwszy
świetlik. Kto go zobaczył, ten się zaraz cieszył.
– Gdzieś padł pierwszy snop – powiedział Mursel.
– Zaczęły się żniwa w Misirze – stwierdził stary Ahmo,
a gdy go ktoś pytał, gdzie jest ten Misir, on tylko rozkładał
ramiona, marszczył twarz i klął: – Uciekaj stąd na złamanie
karku, błaźnie! Jeszcze czego żebym ci miał powiedzieć,
gdzie jest mój piękny Misir!
Dlatego wszyscy nazywali go Ahmo Misir. Pemba powiadał,
że świetliki są latarenkami rusałek, które idą na mokradła,
by utopić Draga Debeloga i zatrzymać kamień młyński.
Drago miał im to za złe, bo po wsi rozpowiadano, że z nimi romansuje,
i że karmi je jak prosięta, zjełczałą kaszą i plewami.
Wieczorem zajrzał Kamber Kuka. Wieczór był pogodny
i ciepły, więc usiedliśmy na podwórku. W oddali,
łany jęczmienia i pszenicy zapłonęły oświetlone rojem
świetlików.
– Ech, weseli mudżahirowie – westchnął Kamber.
– Właśnie
przybyli, by doglądać zboża.
Beci spojrzał na niego ze zdziwieniem, jakby chciał go
o coś zapytać, lecz nic nie powiedział. Ja patrzyłem tam,
gdzie Kamber.
– Masz na myśli świetliki?
– Tak, to one.
– Czemu nazywasz je mudżahirami?
– Dziękuję wam za pogawędkę i za kawę – powiedział
Kamber i wstał. – Na mnie już czas, mieszkam blisko lasu,
jeszcze mnie ktoś napadnie…
I wyruszył przez pole.
– Co mu się stało? – zapytałem Beciego. – Czemu nie
odpowiedział?
– Na co ci nie odpowiedział?
– Na to ze świetlikami.
– A, daj spokój z Kamberem. Bóg jeden wie, co go
ugryzło. A ty wiesz, że świetliki to owady, które w dolnej
części ciała posiadają specjalne komórki, zawierające taką
substancję zwaną lucyferyną, która świeci po to, żeby samiec
i samica łatwiej się odnaleźli w ciemności?
– Nie o to pytałem. Pytałem, dlaczego je nazywają
mudżahirami.
– A co ja tam wiem. Wiejskie gadanie i pogłoski. Oni
żadnego zwierzęcia nie nazywają właściwym mianem.
Pająk to dla nich podróżnik, łasica to dla nich pannica,
kret to dla nich ziemianin, no to i świetliki nazwali
mudżahirami.
– A co to znaczy mudżahirowie?
– To są ludzie, bracie. Ludzie, którzy stąd wyruszyli do
innych krain. To było dawno. Mam na myśli te wędrówki.
Ludzie wciąż są w ruchu i błądzą z jednego miejsca do drugiego,
do innych krain, państw, kontynentów. I zawsze
będą tak robić.
– No nic, zapytam Mursela.
2
Spotkałem go u źródła, gdy poiłem Nonę. Zbierał listki
dzikiej mięty i łamał młode gałązki na podściółkę. Nie
chciał mi nic powiedzieć o świetlikach.
– Przeklęta starość. Pamięć mi niedomaga. Nie wiem
już nawet, czy wczoraj była środa czy czwartek.
Złapałem kilka świetlików, umieściłem je w dłoni
i powiedziałem:
– Zaraz je zabiję. Zaraz zacisnę dłoń w pięść.
– Nie rób tego, nieszczęsny, to grzech! Nic ci nie
zrobiły.
– No to powiesz mi w końcu, dlaczego nazywasz je
mudżahirami?
– Nie powiem.
– No to zaraz je zabiję.
– Zabij, łobuzie, zabij…
Nie mogłem tego zrobić. Dałem im odlecieć. I odleciały,
wszystkie oprócz jednego. Ten pozostał na mojej dłoni.
Nie chciałem wracać do domu z Murselem. Poprowadził
stado przez zagajnik, a ja Nonę przez polanę. Pędziłem co sił
w nogach, żeby mnie nie dogonił. Ale dopadł mnie przy kwitnącej
jabłoni, bo Nona była cielna i z trudem szła pod górę.
– No nie złość się już. Gdyby twój tata usłyszał, o czym
mówimy, to by mi dopiero dał. No nie złość się już, złotko
moje…
Usiedliśmy na skraju pola, żeby odpocząć i patrzyliśmy,
jak nad zbożem rozbłyskują i gasną świetliki. A Mursel
zaczął mówić: – Mudżahirowie mieszkali w Szawcach,
dopóki władza nie wypędziła ich na obczyznę. Ich domy
i majątki rozdzielono między ludzi, którzy przybyli
z gór Goliji i Rogozny. Szawczanie błądzili więc po świecie
i prosili władzę, by ta pozwoliła im wrócić, ale prosili
na próżno. I wtedy pomarli ze smutku. Wówczas przybyli
do dżennetu, ale wciąż byli smutni. Bóg bardzo się tym
zdziwił. Zapytał, dlaczego są smutni w tym miejscu, gdzie
wszyscy są weseli i szczęśliwi. Czyżby nie podobały im
się rajskie ogrody dżennetu, sady i źródła, zboża i łąki?
Mudżahirowie odpowiedzieli, że bardzo im się podobają,
ale ich serca tęsknią za źródłami, sadami i zbożem, które
pozostawili w Szawcach. I wtedy się rozpłakali. Bogu znudził
sie już ten płacz i rzekł im: „Dobrze, sprawię, iż jedną
porę roku spędzać będziecie zawsze na waszych dawnych
majątkach. Wybierzcie czas, kiedy chcielibyście się tam
udać oraz postać, w jaką was przemienię”. I mudżahirowie
wybrali lato, gdy dojrzewają pierwsze zboża i poprosili
o postać świetlików, aby mogli poruszać się nocą i sami
oświetlać sobie drogę. I od tej pory przybywają tak każdego
lata, ku uciesze mieszkańców Szawców.
3
Patrzyłem na świetlika na mojej dłoni.
– A ty na co czekasz? Leć! Patrz, Murselu, dopiero co
zgasł.
– Daleką przebył drogę. Połóż go w trawie i chodźmy,
zdążyło się już ściemnić, gdy tak gawędziliśmy.
Nie odłożyłem go w trawę. Nad łąką krążyły bowiem chrabąszcze,
głośne jak bombowce, więc gdybym go tam odłożył,
na pewno by go zabiły. Postanowiłem zostawić go na balkonie.
Tutaj ich nie ma, a poza tym, widać stąd zboża, więc nie
musi lecieć i świecić, aby je zobaczyć. Ale on zaczął brzęczeć,
aż mnie dłoń zaswędziała, więc przełożyłem go do drugiej,
a wtedy się obudził. Rozłożył skrzydła i mocno zaświecił.
– Teraz poleci – powiedziałem i czekałem.
Ale on tylko brzęczał i trzepotał skrzydłami, jakby
je ostrzył, a latarenka zapalała mu się i gasła. Potem
przeszedł wzdłuż palca wskazującego, doszedł do samego
czubka, po czym wrócił znów na środek dłoni, złożył
skrzydła i zgasił latarenkę.
– Patrz, Murselu, ten zasnął. Naprawdę jest głupi, czemu
nie śpi za dnia? Lepiej by było dla niego, żeby obleciał
swój dom i majątek, żeby potem w dżennecie nie płakać
i nie krzyczeć.
– A co ja tam wiem, syneczku. Może bardziej się stęsknił
za tobą…
– Za mną?
– Nigdy nie wiadomo. Może to ktoś z twoich krewnych.
No patrz, tak się przywiązał do twojej dłoni, że już
nie chce się z niej ruszyć… Ech, ależ się usadowił. Jak dawno
temu Arslan. Ech, wesoły Arslan. Położyłby się tak na
gumnie, zdrzemnął i ani wąsem nie ruszył, dopóki by nie
zawiało i śniegu po kolana nie naniosło.
– Jaki Arslan?
– Jak to jaki? On będzie dla ciebie… no kim dla ciebie
będzie Arslan… No mam to na końcu języka… No kim jest
Mujo dla twojego taty?
– Bratem. I to młodszym
– I młodszym, i lepszym. A ten Arslan był bratem twojego
dziadka. Czy był młodszy czy starszy, niech mnie diabli
gdybym ja to wiedział.
– To znaczy, że i jego wypędzili.
– Straszne on tam niedole widział. Pisał do mnie nieszczęśnik
z Pendiku1. Strajkowaliśmy wtedy na Dvoglavach.
Strajkowaliśmy, jak pragnę zdrowia.
– A gdzie mieszkał. W tym Pendiku?
– Aleśmy się rozgadali. Spokojna ta twoja krowa, zaprawdę!
Zdaje się, że wołasz na nią Nona? I idzie ci przy nodze, spokojnie się pasie. Przyjdź jutro, jeśli deszcz
nie spadnie. Pozrywamy owoce z tej czereśni w starych
sadach…
A potem ruszył w dół przez pole, a ja na wprost.
Zagnałem Nonę, spędziłem stado do zagrody.
Balkon był pusty, światło na korytarzu zgaszone.
Paliło się u Beciego. Wszedłem do jego pokoju. On siedział
przy półce i przeglądał jakąś starą, sfatygowaną książkę.
– Gdzie mama? – zapytałem.
– A to ty, stary. Gdzieś tutaj, z Pembem.
Usiadłem na podłodze, wyciągnąłem dłoń i czekałem.
Świetlik od razu się obudził, zaczął przebierać nóżkami
i tymi przednimi dotknął dywanu. Nie podobało mu się.
Stał na końcu palca i patrzył.
– Wymiękasz, wymiękasz – powiedziałem.
– Słucham? – zapytał Beci.
– Do niego mówię. Boi się zejść.
– Dokąd zejść? Kto ma zejść?
– Ten mój mudżahir.
– Co?
– Znalazłem go przy źródle. Przybył z daleka, więc się
zmęczył…
Beci wstał. Podszedł do mnie i zatrzymał się. Drapał
się po brodzie, patrzył na mnie, otwierał usta i wzdychał.
– Ma na imię Arslan. Z rodu dziadka. Zabrałem go na
nocleg.
Ale Beci już mnie nie słuchał. Zamyślił się i patrzył rybim
wzrokiem – niby tu, niby tam. A ja mogłem go wtedy
wołać aż do zachrypnięcia. Mogłem wymachiwać rękami,
podskakiwać, lecz to wszystko na próżno. On – jak powiadał
Hamo – odfrunął już stąd do jakiegoś innego świata.
1Z listów Arslana, 27. 04. 1953 r. „…Gnębią nas wszelkie niedole.
Dają nam zapomogę, 22 pary dziennie, ale nie wypłacają
regularnie. Za te nędzne grosze nie możemy zaspokoić naszych
potrzeb. Nie ma pracy, a Turcy raczej ci zaszkodzą niż pomogą.
Niektórzy z nas pouciekali do Bursy, żeby tam szukać zarobku,
ale żandarmi ich wyłapali i odstawili z powrotem tutaj. Odebrali
nam nasze stare nazwiska i nadali jakieś inne. Biada nam wielka
biada. Niemalże konamy w milczeniu, takie to życie…”
11. 7. 1955 r. „Jestem żywy, dzięki Bogu, tylko z dnia na dzień
jest mi coraz ciężej, a do tego nigdy człowiek przywyknąć nie
może. Nikt nic nie robi, bo gdy któryś z nas ma choćby jednego
lub dwa miedziaki i pójdzie do wsi coś kupić, nie zabiją go, lecz
odbierają mu pieniądze i mówią: idź się poskarżyć do kajamakama.
W ten sposób, na Boga, nie można pozostać przy życiu.
Turcy patrzą na nas jak na świnie. Nie ma dnia byśmy nie płakali.
Nie mam paszportu, żeby uciekać, nie mam ani jednego
miedziaka. Inni Szawczanie są w Siwrihisar, w okręgu Angora,
cierpią i płaczą. Turcy nas nie znoszą, więc nigdy nie mogłaby
zapanować między nami zgoda i pokój, bo to są ludzie uparci
i zawadiaccy, najpierw nas biją, a potem aresztują i zgładzają.
Nie mają względu na niczyją godność ni pochodzenie, a gdy się
jakaś kobieta oddali od domu, napadają na nią jak wilcy. No to
bracie, trochę ci się wyżaliłem, więcej już nie mogę”.